Archives

Meksyk w Taco Mexicano

Dla odmiany o meksykańskich klimatach Ania:

W poszukiwaniu słonecznych, meksykańskich klimatów zawitałam do Taco Mexicano, które mieści się w Krakowie, przy ulicy Poselskiej 20.

Już od progu można wczuć się w klimat tego miejsca. Wyraziste zapachy, kolorowe ściany, liczne zdjęcia i piniaty ponad głowami. Wnętrze bogate, ale nie zagracone – i o to chodzi. Dodatkowo należy pochwalić miłą i obeznaną obsługę.

Przejdźmy do smaków. Jako przystawkę, za namową kolegi, zamówiliśmy caracoles, czyli ślimaki. Było to moje pierwsze kulinarne spotkanie z tym nieszczęsnym mięczakiem (bo zawodowo znamy się momentami aż za dobrze…), ale stwierdziłam, że w sumie czemu nie, zawsze coś nowego. Były lekko gumowate z mocnym akcentem czosnku, który znajdował się w zalewie. Właściwie to ciężko mi określić, czy skusiłabym się jeszcze raz. Nie były złe, co to, to nie. Po prostu nie podpadły pod moje gusta.

Jako danie główne wybrałam enchilade z polędwicą wieprzową. Została podana w towarzystwie dwóch sosów, pasty fasolowej, ryżu, śmietany i dwóch sałatek. Całkiem spory zestaw, którym też bardzo się napchałam (tego dnia to był mój jedyny posiłek i zupełnie tego nie odczułam). Danie było ostre, czego po kuchni meksykańskiej można było się spodziewać, ale zielony sos to istny morderca. Przez moment nie wiedziałam co ze sobą zrobić jak go spróbowałam. Dlatego, później go unikałam, bo dla mnie był zdecydowanie za ostry. Trochę szkoda, że placki były nim polane, w moim odczuciu lepiej, gdyby był podany obok. Polędwica była dobrze przyrządzona, delikatna w fakturze i wyrazista w smaku.
Jako napitek wybraliśmy lemoniady, do wyboru z limonki lub hibiskusa. Obie dobre, bez cukru (jak ktoś lubi słodkie napoje, to cukier znajduje się na stoliku) i idealnie gaszące pragnienie.

Podsumowując, Taco Mexicano proponuje wyraziste i ostre oblicze Meksyku. Takie, jak być powinno. Dla mnie na pewno nie była to ostatnia eskapada do tej restauracji. Gorąco polecam!

Gruzja raz jeszcze – Smaki Gruzji

Ania ponownie o gruzińskich specjałach:

Dużym problemem recenzji kulinarnych jest to, że zależnie od dnia odwiedzin możemy trafić na różne “oblicza” kuchni. Dlatego dobrze jest wrócić do raz odwiedzonego miejsca. Zwłaszcza, gdy dobrze wspominamy pierwsze odwiedziny. Dziś o powrocie do Smaki Gruzji Restauracja i winiarnia.

Znajomi stwierdzili, że poprzednia recenzja nieźle ich nakręciła na gruzińskie smaki, więc tym razem musieli się ze mną wybrać. Na przystawkę wybraliśmy adżapsandali, czyli bakłażany smażone z cebulą, papryką i pomidorami. Dobry, wyrazisty i ostry początek. Na pochwałę zasługuje także drożdżowy paluch dodawany do dania.

Jako dania główne zostały zamówione kolejno odżachuri (które było recenzowane poprzednio), lobio, czalagadżi oraz nowość w menu – gufte.

Lobio to gulasz z czerwonej fasoli zapiekany w piecu. Jest podawany z chlebkiem i warzywami. Jako, że za fasolą nie przepadam, to nie mogę za wiele o daniu powiedzieć, poza tym, że było gorące. Bardzo. Koleżanka musiała nieco poczekać, aby móc na spokojnie dania spróbować. Uroki dań zapiekanych w piecu, ale funkcję rozgrzewania zdecydowanie spełnia :)

Czalagadżi z kolei, to pieczone mięso wieprzowe polane tartym pomidorem, podawane z pieczonymi ziemniakami i sałatką. Mięso było cudownie soczyste i delikatne, z odpowiednią dozą ostrości. Tyle mogę powiedzieć po jednym kęsie jaki mi przypadł. Coś czuję, że kolejnym razem mój wybór padnie na to danie.

Mój wybór padł na nowość – zupę gufte, czyli rosół z klopsikami. Zupa cudownie rozgrzewająca, dodatkowo podawana z drożdżowym paluchem. Dla mnie osobiście, może ciut za ostra, ale za razem ciężko było odmówić jej dobrego smaku. Klopsiki były delikatniejsze w smaku, dzięki czemu równoważyły ostrość dania.
Należy jeszcze wspomnieć o lemoniadach – wszystkie bardzo słodkie, mnie najbardziej zasmakowała wersja gruszkowa.

Podtrzymuję to, co napisałam o kuchni Smaków Gruzji za pierwszym razem. Jest po prostu pysznie i zdecydowanie polecam to miejsce :)

Smaki Gruzji Restauracja i winiarnia

Ania z Michałem o gruzińskich smakach:

Nim przeprowadziłam się do Krakowa na dobre podczas jednej z wizyt w mieście zauważyłam restaurację, w której odwiedziny były tylko kwestią czasu. Smaki Gruzji Restauracja i winiarnia, bo o tej restauracji mowa, dała mi nadzieję na uszczknięcie odrobiny Gruzji w grodzie Kraka. Z bliżej niewyjaśnionych powodów Gruzję pokochałam i ciężko było się oprzeć ichniejszej kuchni.

Lokal mieści się przy ulicy Dietla 33. Sam w sobie jest stosunkowo niewielkich rozmiarów, przez co często ciężko znaleźć miejsce (już nam się zdarzyło odbić od drzwi). Tym razem, na szczęście, udało się znaleźć wolny stolik, co prawda w mniej reprezentatywnym miejscu, bo przy drzwiach. Główna sala jest o wiele przytulniejsza i mniej zagracona. Restauracja ma także charakter winiarni, gdzie można spróbować typowych gruzińskich win.

Na przystawkę wybraliśmy soko kecze – pieczarki zapiekane z serem, masłem i przyprawami. Proste, gorące i smaczne. Na dobrą sprawę na mniejszy głód i przystawką dałoby się spokojnie najeść. Liczyłam na nieco większą ilość przypraw, ale na smak ogólnie nie można narzekać.

Jako danie główne wybrałam mtsvadi, czyli szaszłyki wieprzowe podawane ze smażonymi ziemniakami, sosem pomidorowym i sałatką. Warzywa użyte w sałatce były świeże i chrupiące. Mięso lekko ciągliwe, jak to z grilla. Bardzo smaczne, lekko pikantne i syte. Wybór Michała padł na odżachuri – wieprzowinę zapiekaną w sosie pomidorowym ze smażonymi ziemniakami. Danie zdecydowanie wyraźniejsze w smaku. Mięso było przyjemnie miękkie. Jedynym mankamentem była duża ilość sosu, do której przydałby się jakiś dodatek – może mały placek chaczapuri?

Dodatkowo na popitek wybraliśmy dwa gruzińskie piwa – Zedazeni (jasne) i Khevsuruli (ciemniejsze). No cóż, piwo jak piwo, niczym nas te dwie pozycje nie porwały. Były po prostu dobre.

Reasumując, warto odwiedzić Smaki Gruzji, chociażby po to, aby poznać nowe, bogate smaki. Ja gorąco polecam odwiedziny, bo dania kuchni gruzińskiej są naprawdę przepyszne i wielką stratą byłoby ich nie spróbować.

Dama z krówką w M22 Kraków

Ania z Michałem podbijają dalej kulinarnie Kraków ;)

Po sporej przerwie pora wrócić do burgerowania. Ta historia zaczęła się nieco inaczej, bo na… Grouponie. Burgerownia o lakonicznej nazwie M22 zaoferowała dobrą zniżkę na zestaw dla dwóch osób, więc ciężko było nie skorzystać.

W skład zestawu wchodził burger classico (sałata, pomidor, ogórek, czerwona cebula, wołowina 185g, sos) i małe frytki belgijskie z sosem. Zacznijmy od burgera, który był dobry. Żadnych fajerwerków, jak również żadnych większych rzeczy do zarzucenia, ot, dobry. Do poprawki poszłaby jedynie buła, która zamiast być pysznie chrupiąca była strasznie gumowata. Fajerwerki nastąpiły później – te frytki! Jedne z lepszych belgijskich frytek jakie dane mi było zjeść. Na zewnątrz chrupiące, wewnątrz cudownie miękkie i gorące, tego nam było trzeba w ten zimny, śnieżny dzień. Bar w swojej ofercie ma kilka różnych sosów, my wybraliśmy majonezowy i miodowy – były cudowne. Dobra konsystencja oraz wyraziste smaki. Jedyna poprawka – mniej soli. Nasze były konkretnie dosolone, przez co inne smaki nieco uciekały. Ale poza tym – zdecydowanie do polecenia.

M22 mieści się, a jakże przy ulicy św. Marka 22 w Krakowie. Czy polecać? Frytki- zdecydowanie. Burger – nie najlepszy spośród tego, co można znaleźć w Krakowie, ale porządny i na pewno smaczny. Ogólnie kciuk w górę i życzymy powodzenia. Na frytki na pewno jeszcze wpadniemy :)

P.S. Dama z krówką nas urzekła.

Relacja z Rumunii

Wracamy po noworocznej przerwie ~! Przed Wami relacja Ani z wizyty w Rumunii :)

Dla każdego o-mało-co naukowca przychodzi ten moment, kiedy jedzie w teren, by badać. Mnie na poszukiwania nietoperzy wywiało aż na południowy koniec Rumunii. Nie było czasu na zwiedzanie, jednakże głodny naukowiec, to zły naukowiec, więc mieliśmy okazję uszczknąć nieco z lokalnej kuchni.

Na dobry początek warto zaznaczyć, że kuchnia rumuńska nie różni się za bardzo od naszej. Poza daniami typowymi przywitały nas wszelkiego rodzaju sznycle, smażone mięsa czy cartofi pai, czyli frytki. Widać także duże naleciałości węgierskie. Z produktów lokalnych wyróżniają się białe sery typu bryndza, wieprzowe salami, ostre papryczki oraz wina. Zapraszamy zatem na pierwszą część smakowania Rumunii :)

Ciorba de burta – flaki wołowe. W przeciwieństwie do flaków znanych w kuchni polskiej ciorba (zupa) rumuńska jest po prostu esencją z flaków. Bardzo tłustą tu należy dodać. W zupie jest niewiele przypraw, mięso też można znaleźć tylko na dnie. Podawana jest z ostrymi papryczkami, śmietaną i chlebem. Choć mój promotor okazał się być koneserem i w każdym jednym przybytku prosił o ciorbę, to mnie ta zupa zupełnie do gustu nie przypadła, tłusta i bez smaku.

Papanasi – pączki serowe. Pyszny deser złożony z pączków, słodkiej/kwaśnej (jadłam dwie wersje) śmietany i dżemu/konfitury. Bardzo słodki a za razem niezwykle sycący.

I właściwie tutaj mogę zakończyć jakiekolwiek wzmianki o lokalnych potrawach, bo pozostałe dania były bliskie polskim odpowiednikom. Na pochwałę zasługują także świeże ryby wprost z Dunaju (akurat okolica słynęła z idealnych warunków wędkarskich).

Osobnym tematem jest wykwintna węgierska restauracja w samym środku niczego. Dosłownie. Drogę nam przecięło stado kóz. Wróćmy do restauracji. Niestety nie jestem w stanie przybliżyć skomplikowanych węgierskich nazw, ale jedzenie było wyśmienite. Michał zamówił gulasz i Węgrzy nas nie zawiedli. Najlepszy gulasz, jaki w życiu jadłam, cudownie pikantny z delikatnym, wręcz rozpływającym się w ustach mięsem. Ja natomiast poszłam na żywioł i zamówiłam coś bardzo niezrozumiałego. Dostałam naleśniki z mielonym mięsem drobiowym polanym sosem pomidorowym i słodką śmietaną. Delikatne w smaku i co najważniejsze – żadnej papryki (alergik ma na Węgrzech przekichane).

Nie jest to moja ostatnia podróż do Rumunii, więc mam nadzieję wiosną poznać nowe dania. Mulțumesc!

P.S. A może by tak osobna notatka o alkoholach? Tych kosztowałam zdecydowanie więcej…

Smutna ballada o ramenie tylko z nazwy – RAMEN GIRL of Yellow Dog [zamknięte]

Smutna ballada o ramenie tylko z nazwy, czyli Ania o RAMEN GIRL of Yellow Dog

Niedzielne popołudnie, Kraków, centrum. Tak zaczyna się nasza historia. Już jakiś czas wcześniej zainteresowało nas doniesienie o restauracji Ramen Girl, gdzie, jak sama nazwa wskazuje, serwowany jest ramen. Moje serduszko zabiło mocniej, gdyż po wizycie w Japonii bardzo cenię sobie to proste, acz smaczne danie.

Przybieżeliśmy radośnie na ulicę Krupniczą, gdzie ów przybytek się mieści. Pierwszy rzut oka na miejsce – przestrzeń. Lokal jest niezwykle przestrzenny, nawet przy pełnym obłożeniu sali nie byłoby większego problemu z przemieszczaniem się pomiędzy stolikami. Dekoracyjnie – minimalistycznie, wręcz surowo. Osobiście za takim wystrojem nie przepadam, ale znam osoby, którym takie wnętrze przypadłoby do gustu.

Pora zamawiać. Za plus, a za razem minus uważam zmienną kartę dań. Plus – bo nie ma stagnacji, minus – bo nie dane było mi spróbować ramenu z kaczką i cynamonem. Wybór Michała padł na czarny ramen (czarny czosnek, powoli pieczona wieprzowina, szpik, sepia, sezam, węgierki, edamame, burak, karmelizowany bekon), ja natomiast wybrałam grzyby (shiitake, mung, boczniaki, portobello, białe pieczarki, kremowe jajko). Tu należy zaznaczyć, że poza ramenem restauracja ma w swojej ofercie tzw. małe formy. Trzy niewielkie dania tworzące wspólną kompozycję. Pomysł wydaje się być ciekawy i warty spróbowania, jednakże po zobaczeniu ceny zrezygnowałam.

Otrzymaliśmy nasze zupy. Trzeba przyznać, że były finezyjnie ozdobione i dawno nie jadłam tak ładnie ozdobionego dania. Pierwszy zgrzyt – makaron. Spodziewałam się konkretnego, grubego ramenu (nazwa zupy pochodzi od nazwy pszennego makaronu), a dostałam nitki do rosołu. Dużo, to fakt, ale dalej ten makaron bardziej nadawał się do rosołu lub pomidorowej, a nie potrawy, którą nazwano „ramen”. Drugi zgrzyt – smak. Każdy składnik spożywany osobno był dobry, a bekon z „czarnego” od Michała, to wręcz majstersztyk. Ale gdy chciało się wypić zupę, to już było ciężko, bo poszczególne smaki zupełnie ze sobą nie grały. W mojej grzybowej jeszcze nie było tak źle, dałam radę zjeść połowę, ale po łyżce „czarnego” stwierdziłam, że nigdy więcej. W misce była istna kakofonia smaków i strasznie się zawiodłam.

W restauracji najlepiej bronią się kelnerzy. Obsługa jest bardzo miła i uczynna, przyjęli naszą opinię, odpowiedzieli również na moje pytania co do bazy zupy (pasta miso nie użyta…). Nie mam nic do zarzucenia, a raczej bardzo chwalę przyjazną ekipę obsługującą.

Bardzo nie lubię pisać niepochlebnych recenzji, ale w tym wypadku nie mam innego wyjścia. Idąc na ramen spodziewałam się, że to właśnie dostanę. Dostałam natomiast zupę, która nawet obok ramenu nie stała. Gdyby chociaż broniła się smakiem, to przymknęłabym oko na niedociągnięcia, ale nawet to nie wyszło. Oczywiście gusta są różne – czarny ramen, który ledwo z Michałem przełknęliśmy był wychwalany pod niebiosa przez gościa z sąsiedniego stolika. Czy polecać? Osobiście uważam, że nie warto, ramen bez smaku i tylko z nazwy. Ale liczę na to, że smaki się poprawią i kiedyś będzie można przyjść na pyszną zupę. Pytanie: kiedy?

O Slow Burgerze słów kilka

O Slow Burgerze z Krakowa Ania napisała słów kilka:

Pewnego pięknego dnia współlokatorka zagaiła do mnie mówiąc „Anka, lubisz burgery, chyba znalazłam coś dla ciebie”. Tym prozaicznym sposobem dowiedziałam się o Slow Burger na Chmielińcu i postanowiłam to miejsce odwiedzić. Na próbowanie nowego miejsca wybrałam się, a jakże, z Michałem.

Wystrój Slow Burgera nie wyznacza się jakoś szczególnie. Nawiązują dodatkami do amerykańskich burgerowni, ale widziałam już kilka podobnych nawiązań w innych miastach i krakowska wersja wypada przy nich dość blado. Na plus można jednakże policzyć dobrą widoczność miejsca, gdzie nasze jedzenie jest przygotowywane. Obsługa również była bardzo miła i bez zarzutu.

Poza burgerami Slow Burger ma do zaoferowania quesadille jako przedstawicielkę kuchni meksykańskiej. Nasz wybór padł jednakże na burgery z zawartością 200g wołowiny – Strongmana (mua: sałata, bekon, cheddar, cebula czerwona, pomidor, BBQ, autorski sos hamburgerowy) oraz Ogrodnika (Michał: sałata, grillowane pieczarki, cheddar, patisony, pomidor, cebula czerwona, autorski sos hamburgerowy). Bułki do burgerów można wybierać pomiędzy jasną pszenną a żytnią ziarnistą. Nie sprzedają alkoholu, ale można iść do pobliskiej żabki po piwo, co jest bardzo miłe :)

Pierwsze wrażenie po otrzymaniu jedzenia? Duże. Nawet bardzo. Dodatkowo wszystkie elementy układanki nie chciały się trzymać razem, co uniemożliwiało właściwe burgera pochwycenie i utrzymania całości w ryzach. Stwierdziłam, że burgera nie dam rady nijak ugryźć, więc trzeba było posiłkować się sztućcami. A jak wypadł smakowo? No cóż, składniki, które wybrałam były klasycznym zestawieniem, ale jak już doświadczenie pokazało, co miejsce, to inny smak. Mięso dla miłej odmiany było doprawione… Problem w tym, że aż za dobrze. Mięso było najzwyczajniej przesolone, co stanowiło niemałe wyzwanie przy spożyciu tego dania. Wydawało mi się również, że sosu było ciut za mało i niepotrzebnie wysmarowano nim górną bułkę (ja wiem, dzięki temu wszystko się ładnie razem trzyma, ale w tym przypadku nie zdało to egzaminu jak i fakt, że co mi po bułce, która wsiąka cały sos).

Ogólnie mam mieszane uczucia. Z jednej strony nie mogę powiedzieć, żeby burger był całkowicie zły, a z drugiej czegoś mi w nim brakowało i nie był zrobiony wystarczająco dobrze. Znaczącym problemem był nadmiar soli w mięsie, co może nie kompletnie, ale znacznie obniżyło jego walory smakowe. Czy polecać? Uważam, że warto dać szansę, jest to stosunkowo nowa burgerownia i rokuje nieźle. Byle poprawić kilka mankamentów, ale czy Slow Burger może liczyć na sukces zależy tylko od chęci załogi.

Objazdowo w Mikołowie – Mio Sushi

Ania i Michał objazdowo:

Pewnego dnia postanowiliśmy odwiedzić przyjaciela w Mikołowie. Po wieczornym smakowaniu trunków, następnego dnia trzeba było coś przekąsić na obiad. Kolega polecił Mio Sushi, które akurat było otwarte i na całe szczęście nie serwuje tylko typowego sushi. W swoim menu posiada kilka ciekawych potraw, które postanowiliśmy spróbować.

Mój wybór padł na Pad Prik Chicken na ryżu, czyli tajska potrawka na bazie chilli, cebuli i czosnku z kurczakiem oraz dodatkiem orzechów. Tutaj nadmienię, że jest to potrawa ostra, nawet bardzo. A jeżeli ktoś naprawdę szuka ekstremalnych wrażeń, może poprosić, aby było jeszcze ostrzej. Lubię ostre potrawy, tak więc miałem używanie, ale reszta ekipy nie podzielała mojego entuzjazm i zamówiła coś łagodniejszego. Co do samej potrawy, to była bardzo dobrze przygotowana, ryż również był bardzo dobry. Wszystkie składniki miękkie i soczyste. Kurczak świetnie komponował się w z całością, a cały posiłek był syty. Nadmienię, że całość była posypana ziarnami słonecznika.

Aby obniżyć wszechpanującą ostrość wybrałam kurczaka panko na sałacie ze smażonym ryżem z warzywami. Dodatkowo do dania został dodany słodko-kwaśny sos chilli. Kurczak był świeży, delikatny i chrupiący, dokładnie taki, jakiego się spodziewałam. Trudno było oprzeć się użyciu ostrego sosu, czego mogłam nieco pożałować, ale dzięki dużej porcji świeżych warzyw dało się lekkie pieczenie w ustach szybko ukoić. Na pochwałę zasługuje także pyszny, smażony ryż. Nigdy dotąd nie jadłam tak dobrze doprawionego ryżu. Cudownie komponował się smakowo z kurczakiem. Otrzymana porcja była zdecydowanie syta i (jak to zwykle bywa) dla mnie aż nadto wystarczająca. Poza daniem obiadowym zamówiłam także snickersowy shake z masłem orzechowym, który jest zdecydowanie godny polecenia. Niezbyt słodki, nie mdlący, porcja cukru w sam raz.
Restauracja Mio Sushi stanowi fuzję różnych kuchni azjatyckich i radzi sobie z tym zadaniem wyjątkowo dobrze. Pomimo dzielącej nas od tego pysznego miejsca odległości liczymy, że wkrótce uda nam się powtórzyć tamtą przypadkową wizytę.