Browsing Category

Recenzje

Katowickie zapiekanki – Z Ogórem Czy Bez

Coraz bardziej popularne stają się w Katowicach zapiekanki. Wczoraj otworzył się kolejny punkt, w którym możemy je zjeść. Z ogórem czy bez – znajduje się ona na ulicy Mariackiej 1, czyli zaraz na początku znanej ulicy.

W ofercie znajduje się 10 zapiekanek, małe (około 30 cm) i duże ( 60 cm ). Najtańsza mała zapiekanka kosztuje kosztuje 6.5 PLN a do dużej zawsze dopłacamy tylko 2 PLN (więc wychodzi 8.5 PLN). Do każdej zapiekanki możemy sobie dobrać sos i nawet je pomieszać. Do wyboru mamy takie sosy jak: amerykański, bazyliowy, czosnkowy, barbeque, chrzanowy, curry, musztarda i ketchup. Dodatkowo jeszcze do każdej zapiekanki możemy dostać “tytułowego” ogóra [jeśli tylko chcemy].

Podczas swojej wizyty skusiłem się na małą zapiekankę o nazwie “Tradycyjna po liftingu” z serem, pieczarkami i szynką. Moja przekąska prezentowała się zacnie – wszystkie składniki leżały na bazie pomidorowej, a ser jaki był użyty to mozarella – wg mnie jeden z lepszych serów do zapiekania. Szynka i pieczarki też nie miały nic sobie do zarzucenia. Z racji tego, że zapiekanka była mała to sobie pojadłem – gdybym wziął dużą to bym się fest najadł.

Miejscówka jest jak najbardziej godna polecenia. Ciekawa opcja jeśli chodzi o możliwość tzw. “szybkiej szamy” gdy imprezujemy w pobliżu ulicy Mariackiej. Kto lubi zapiekanki niech ma to miejsce na uwadze!

Dama z krówką w M22 Kraków

Ania z Michałem podbijają dalej kulinarnie Kraków ;)

Po sporej przerwie pora wrócić do burgerowania. Ta historia zaczęła się nieco inaczej, bo na… Grouponie. Burgerownia o lakonicznej nazwie M22 zaoferowała dobrą zniżkę na zestaw dla dwóch osób, więc ciężko było nie skorzystać.

W skład zestawu wchodził burger classico (sałata, pomidor, ogórek, czerwona cebula, wołowina 185g, sos) i małe frytki belgijskie z sosem. Zacznijmy od burgera, który był dobry. Żadnych fajerwerków, jak również żadnych większych rzeczy do zarzucenia, ot, dobry. Do poprawki poszłaby jedynie buła, która zamiast być pysznie chrupiąca była strasznie gumowata. Fajerwerki nastąpiły później – te frytki! Jedne z lepszych belgijskich frytek jakie dane mi było zjeść. Na zewnątrz chrupiące, wewnątrz cudownie miękkie i gorące, tego nam było trzeba w ten zimny, śnieżny dzień. Bar w swojej ofercie ma kilka różnych sosów, my wybraliśmy majonezowy i miodowy – były cudowne. Dobra konsystencja oraz wyraziste smaki. Jedyna poprawka – mniej soli. Nasze były konkretnie dosolone, przez co inne smaki nieco uciekały. Ale poza tym – zdecydowanie do polecenia.

M22 mieści się, a jakże przy ulicy św. Marka 22 w Krakowie. Czy polecać? Frytki- zdecydowanie. Burger – nie najlepszy spośród tego, co można znaleźć w Krakowie, ale porządny i na pewno smaczny. Ogólnie kciuk w górę i życzymy powodzenia. Na frytki na pewno jeszcze wpadniemy :)

P.S. Dama z krówką nas urzekła.

Relacja z Rumunii

Wracamy po noworocznej przerwie ~! Przed Wami relacja Ani z wizyty w Rumunii :)

Dla każdego o-mało-co naukowca przychodzi ten moment, kiedy jedzie w teren, by badać. Mnie na poszukiwania nietoperzy wywiało aż na południowy koniec Rumunii. Nie było czasu na zwiedzanie, jednakże głodny naukowiec, to zły naukowiec, więc mieliśmy okazję uszczknąć nieco z lokalnej kuchni.

Na dobry początek warto zaznaczyć, że kuchnia rumuńska nie różni się za bardzo od naszej. Poza daniami typowymi przywitały nas wszelkiego rodzaju sznycle, smażone mięsa czy cartofi pai, czyli frytki. Widać także duże naleciałości węgierskie. Z produktów lokalnych wyróżniają się białe sery typu bryndza, wieprzowe salami, ostre papryczki oraz wina. Zapraszamy zatem na pierwszą część smakowania Rumunii :)

Ciorba de burta – flaki wołowe. W przeciwieństwie do flaków znanych w kuchni polskiej ciorba (zupa) rumuńska jest po prostu esencją z flaków. Bardzo tłustą tu należy dodać. W zupie jest niewiele przypraw, mięso też można znaleźć tylko na dnie. Podawana jest z ostrymi papryczkami, śmietaną i chlebem. Choć mój promotor okazał się być koneserem i w każdym jednym przybytku prosił o ciorbę, to mnie ta zupa zupełnie do gustu nie przypadła, tłusta i bez smaku.

Papanasi – pączki serowe. Pyszny deser złożony z pączków, słodkiej/kwaśnej (jadłam dwie wersje) śmietany i dżemu/konfitury. Bardzo słodki a za razem niezwykle sycący.

I właściwie tutaj mogę zakończyć jakiekolwiek wzmianki o lokalnych potrawach, bo pozostałe dania były bliskie polskim odpowiednikom. Na pochwałę zasługują także świeże ryby wprost z Dunaju (akurat okolica słynęła z idealnych warunków wędkarskich).

Osobnym tematem jest wykwintna węgierska restauracja w samym środku niczego. Dosłownie. Drogę nam przecięło stado kóz. Wróćmy do restauracji. Niestety nie jestem w stanie przybliżyć skomplikowanych węgierskich nazw, ale jedzenie było wyśmienite. Michał zamówił gulasz i Węgrzy nas nie zawiedli. Najlepszy gulasz, jaki w życiu jadłam, cudownie pikantny z delikatnym, wręcz rozpływającym się w ustach mięsem. Ja natomiast poszłam na żywioł i zamówiłam coś bardzo niezrozumiałego. Dostałam naleśniki z mielonym mięsem drobiowym polanym sosem pomidorowym i słodką śmietaną. Delikatne w smaku i co najważniejsze – żadnej papryki (alergik ma na Węgrzech przekichane).

Nie jest to moja ostatnia podróż do Rumunii, więc mam nadzieję wiosną poznać nowe dania. Mulțumesc!

P.S. A może by tak osobna notatka o alkoholach? Tych kosztowałam zdecydowanie więcej…

Foodstock Winter

Cały grudzień to, jakby nie patrząc, przygotowania do Świąt. Świąteczne porządki, zakupy, prezenty i inne związane z tym rzeczy. Nie mniej nie o świętach będzie ten wpis, a ostatnim w tym roku, przynajmniej dla mnie, festiwalu jedzeniowym. Foodstock Winter, to druga edycja małego, ale bardzo dobrze prosperującego festiwalu. Dobór stoisk jest jak najbardziej przemyślany i brane pod uwagę jest zdanie uczestników [można to zauważyć po tablicy wydarzenia].

Co tym razem udało się skosztować?

Na pierwszy rzut odwiedziliśmy stoisko z “ulubieńcem publiczności” z zeszłej edycji czyli Etnika. Zjedliśmy u nich mus z pstrąga z chipsami warzywnymi – bardzo fajna przekąska, może trochę przysłonawa wyszła, ale nadal całkiem smaczna. Na początek jak znalazł.

Na stoisku HAMSA hummus & happiness israeli restobar dane nam było spróbować hummusu, który w ich wydaniu nie przypadł mi zbytnio do gustu… Nie wiem zresztą jak powinien smakować dobry hummus. Mimo to, gdy skosztowałem od kolegi kurczaka w cymesie, byłem pozytywnie zaskoczony smakiem … to było coś! Może jednak hummus nie jest dla mnie w takim razie …

Gdy przyszła pora na deser padło na Les Beaux Macarons – a tam oczywiście set makaronik, które zniknęły równie szybko jak zostały kupione. Polecam Wam skosztowanie przy najbliższej okazji.

Kolejne stoisko jakie dane mi było sprawdzić to RotiRoti, znane mi z ostatniej edycji festiwalu Najedzeni Fest. Butter chicken w ich wydaniu był naprawdę smaczny i mimo, iż nie lubię zbytnio ostrych [to akurat jeszcze nie było tak ostre] dań, to zjedliśmy je ze smakiem.

A potem zachciało nam się pić… Do kawy była kolejka, więc odpuściłem. Padło na Shake & Bake ze swoim smoothie. Kombinacja jabłko, banan, pietruszka i miód znakomicie zaspokoiło nasze pragnienie picia.

Jako że kolejka do burgerów była przez prawie cały festiwal [kto był, ten wie] nie dane mi było skosztować burgerów od Red Beef Burger … Musiałem się w tym wypadku zadowolć curry wurstem i frytkami od Bratwurst – w moim odczuciu kiełbaska bez rewelacji, frytki jeszcze gorzej.

Podsumowując, widać, że Foodstock rozwija się jako festiwal. Niestety, jak na poprzedniej edycji nie miałem się do czego przyczepić tak teraz było trochę ścisku … Stoły na środku hali nie sprzyjają przemieszczaniu się i szczerze na następnej edycji byłoby miło, jakby było jednak więcej miejsca na ludzi… A tak, to całkiem w porządku. Myślę, że wybiorę się na kolejną edycję zobaczyć jak będzie :)

Dworcowy Bahnhof [zamknięte]

Nic tak nie smakuje jak kawał konkretnego burgera. Z tą myślą przewodnią postanowiliśmy sprawdzić nowo otwarty lokal w Katowicach na ulicy Kordeckiego 5. Bahnhof, bo o nim mowa, ruszył w zeszły czwartek z “dokarmianiem” okolicznej ludności ;)

W środku zastaliśmy lokal stylizowany dworcowymi klimatami, całkiem przyjemnymi zresztą dla oka. Lokal sam w sobie nie jest spory, co może mieć swoje minusy, o czym się przekonaliśmy wcześniej – mieliśmy 2 podejścia, żeby skosztować ichniejszych burgerów z powodu braku miejsc… ale co zrobić jak taki jest hype ? Na pochwałę na pewno zasługuje obsługa, która była miła i jak najbardziej współpracowała przy zamówieniu i nie tylko.

Podczas pierwszej wizyty zamówiliśmy 2 pozycje z menu: Roman [w składzie wołowina, pomidor, cebula w balsamico di Modena, ser Provolone, karczoch marynowany, rukola] oraz Veggie [falafel, baba ghanoush ( pasta z wędzonego bakłażana), szpinak, pomidor, cebula czerwona, granat]. Zestawy zawierały w sobie burgera, sos i sałatkę z czerwonej kapusty i gruszki [koniec mody na coleslawa, yay!]. Frytki można było sobie zamówić za dodatkową opłatą 2 zł – smaczne jednak ich ilość pozostawiała trochę do życzenia. Burgery zostały podane w autorskich bułkach – Roman w wersji z makiem, Veggie … tutaj wyglądało mi na coś ala maślaną bułkę [ale nie jestem przekonany i następnym razem będę musiał dopytać]. O ile wersja przy “Romanie” trzymała się do końca, tak przy Veggie trochę się rozpadała przy trzymaniu. Nie mniej w smaku były całkiem ok.
Jeśli chodzi o smak burgerów, Roman okazał się niezłym kąskiem dla mojego podniebienia. Mięso było odpowiednio doprawione, a co za tym idzie całkiem smaczne, dodatki też dobrze się komponowały. Brakowało mi niestety różnorodności sosów do wyboru, bo do zestawu dostałem tylko sos czosnkowy [nie wiem czy można było nawet wybierać], a chętnie poeksperymentowałbym, bo brakowało mi przy tym burgerze efektu “wow”.
Z drugiej strony Veggie – tutaj idzie dość przeciwna opinia. Zamiast burgera użyty został w nim falafel, w nie tylko moim odczuciu był on trochę za duży jak na tą bułkę. Lepszym rozwiązaniem było by parę mniejszych falafeli. Po drugie dodatki przy tak dużym “kotlecie” jednak ginęły i jedyne co było czuć to tylko pastę z wędzonego bakłażana.
Co jest cechą wspólną obu burgerów? Żaden niestety nie był na tyle sycący, żeby zapełnić nasze żołądki [nawet po dodatkowych frytkach]. Nie jestem pewny jaka była gramatura mięsa, ale w innych burgerowniach niestety jestem w stanie najeść za trochę mniejsze pieniądze.
Zestaw z Roman kosztował 22 PLN [ + 2 zł za frytki ], Veggie 19 PLN, co według mnie jest dość sporo jak na katowicki lokal.

Jak zatem wypadł w moich oczach lokal? Źle nie jest, ale daleko jeszcze do ideału. Na pewno trzeba poczekać, aż lokal wprowadzi do swojej oferty inne burgery, bo obecnie jest ich tylko 4, z czego 1 wegetariański, oraz inne dania [bo nie samym burgerem człowiek żyje ;)].
Nie przekreślam ich, życzę powodzenia i zapewne wybiorę się jeszcze za jakiś czas, żeby zobaczyć jak lokal się rozwija. Sprawdźcie też zresztą sami :)

Smutna ballada o ramenie tylko z nazwy – RAMEN GIRL of Yellow Dog [zamknięte]

Smutna ballada o ramenie tylko z nazwy, czyli Ania o RAMEN GIRL of Yellow Dog

Niedzielne popołudnie, Kraków, centrum. Tak zaczyna się nasza historia. Już jakiś czas wcześniej zainteresowało nas doniesienie o restauracji Ramen Girl, gdzie, jak sama nazwa wskazuje, serwowany jest ramen. Moje serduszko zabiło mocniej, gdyż po wizycie w Japonii bardzo cenię sobie to proste, acz smaczne danie.

Przybieżeliśmy radośnie na ulicę Krupniczą, gdzie ów przybytek się mieści. Pierwszy rzut oka na miejsce – przestrzeń. Lokal jest niezwykle przestrzenny, nawet przy pełnym obłożeniu sali nie byłoby większego problemu z przemieszczaniem się pomiędzy stolikami. Dekoracyjnie – minimalistycznie, wręcz surowo. Osobiście za takim wystrojem nie przepadam, ale znam osoby, którym takie wnętrze przypadłoby do gustu.

Pora zamawiać. Za plus, a za razem minus uważam zmienną kartę dań. Plus – bo nie ma stagnacji, minus – bo nie dane było mi spróbować ramenu z kaczką i cynamonem. Wybór Michała padł na czarny ramen (czarny czosnek, powoli pieczona wieprzowina, szpik, sepia, sezam, węgierki, edamame, burak, karmelizowany bekon), ja natomiast wybrałam grzyby (shiitake, mung, boczniaki, portobello, białe pieczarki, kremowe jajko). Tu należy zaznaczyć, że poza ramenem restauracja ma w swojej ofercie tzw. małe formy. Trzy niewielkie dania tworzące wspólną kompozycję. Pomysł wydaje się być ciekawy i warty spróbowania, jednakże po zobaczeniu ceny zrezygnowałam.

Otrzymaliśmy nasze zupy. Trzeba przyznać, że były finezyjnie ozdobione i dawno nie jadłam tak ładnie ozdobionego dania. Pierwszy zgrzyt – makaron. Spodziewałam się konkretnego, grubego ramenu (nazwa zupy pochodzi od nazwy pszennego makaronu), a dostałam nitki do rosołu. Dużo, to fakt, ale dalej ten makaron bardziej nadawał się do rosołu lub pomidorowej, a nie potrawy, którą nazwano „ramen”. Drugi zgrzyt – smak. Każdy składnik spożywany osobno był dobry, a bekon z „czarnego” od Michała, to wręcz majstersztyk. Ale gdy chciało się wypić zupę, to już było ciężko, bo poszczególne smaki zupełnie ze sobą nie grały. W mojej grzybowej jeszcze nie było tak źle, dałam radę zjeść połowę, ale po łyżce „czarnego” stwierdziłam, że nigdy więcej. W misce była istna kakofonia smaków i strasznie się zawiodłam.

W restauracji najlepiej bronią się kelnerzy. Obsługa jest bardzo miła i uczynna, przyjęli naszą opinię, odpowiedzieli również na moje pytania co do bazy zupy (pasta miso nie użyta…). Nie mam nic do zarzucenia, a raczej bardzo chwalę przyjazną ekipę obsługującą.

Bardzo nie lubię pisać niepochlebnych recenzji, ale w tym wypadku nie mam innego wyjścia. Idąc na ramen spodziewałam się, że to właśnie dostanę. Dostałam natomiast zupę, która nawet obok ramenu nie stała. Gdyby chociaż broniła się smakiem, to przymknęłabym oko na niedociągnięcia, ale nawet to nie wyszło. Oczywiście gusta są różne – czarny ramen, który ledwo z Michałem przełknęliśmy był wychwalany pod niebiosa przez gościa z sąsiedniego stolika. Czy polecać? Osobiście uważam, że nie warto, ramen bez smaku i tylko z nazwy. Ale liczę na to, że smaki się poprawią i kiedyś będzie można przyjść na pyszną zupę. Pytanie: kiedy?

Ochota na … Baron Makaron [zamknięte]

Co zrobić, kiedy ma się ochotę na makaron, a nie chce się robić obiadu w domu ? Oczywiście, że wybrać się na miasto. Tym razem odwiedziłem lokal o wdzięcznej nazwie Baron Makaron Pasta and Salad Bar. Jest to mały lokal znajdujący się przy ulicy Jagiellońskiej 13 w Katowicach.

W ofercie mają przede wszystkim makarony, sałatki oraz dodatkowo w tygodniu tosty śniadaniowe serwowane do godziny 11, co jest chyba nowością, bo nie widziałem ich na internetowej rozpisce dań. Wracając jednak do gwoździa programu – wszystkie makarony [co mnie zdziwiło] kosztują 7.50 PLN [10.40 PLN jeśli chcemy większą porcję]. Do wyboru mamy makarony typu spaghetti albo penne [dodatkowo może być penne pełnoziarniste za 1 PLN więcej].

Ja sam zamówiłem Baronorę w wersji penne – czyli taka przekręcona w nazwie carbonara [sos śmietanowy, boczek i przyprawy]. Myślałem, że małą porcją się pewnie nie najem, biorąc pod uwagę to ile kosztowała… Oj jakie było moje zdziwienie gdy dostałem pełny talerz makaronu, który swoją sytością napełnił mnie tak, by do wieczora nie musieć nic jeść. Danie było bardzo pożywne i co najważniejsze smaczne. Chcąc zjeść tanio i dobrze jest to najlepsza opcja.

Nie wiem, gdzie w Katowicach można dostać lepiej przyrządzony makaron za tak niską cenę. Wydaje mi się, że zacznę odwiedzać lokal bardziej systematycznie. Baron Makaron – z miłości do makaronu polecam w 100% ~!

Jak powiedział, tak zrobił – Bar Mleczny Talerz i Szklanka

Jak powiedział, tak zrobił… Wedle wcześniejszych zapewnień wybrałem się z moją lubą do wspominanego Baru Mlecznego Talerz i Szklanka, znajdującego się w Katowicach na Rynku, zaraz przy Teatrze Śląskim. Jeśli ktoś kojarzy, to w miejscu gdzie obecnie znajduje się lokal kiedyś był Vision Express – taka podpowiedź. Ale mniejsza o to…

Lokal jest bardzo przyjemny w środku, można odczuć wrażenie prostoty i minimalizmu jeśli chodzi o wystrój ale dla mnie to plus. Już na miejscu mamy do wyboru każdego dnia parę typowych zup, pierogów i innych dań wraz z dodatkami. Nie zabraknie również deserów dla głodomorów [chyba że przyjdzie się późną porą jak my to już nic nie zostaje :( ]. Jedno z głównych dań jakim wzięliśmy był „talerz dnia”, czyli w tym konkretnym dniu był to kotlet schabowy z puree ziemniaczanym i czerwoną kapustą. Cena takiego zestawu to 12 PLN. Danie przyrządzone jak należy, mięso dobrej jakości, co czuć było po smaku, a do tego jeśli się popijało tak jak ja całość kompotem [ 1.50 PLN ] to już w ogóle można się było poczuć jak na obiadku u mamy :) Drugie danie, czyli pierogi ze szpinakiem okraszone cebulką i tłuszczykiem też niczego sobie. Cena za pierogi – 7 PLN, więc zaiste zacnie.

Jako bar mleczny, czyli miejsce gdzie można tanio zjeść obiadowe dania, lokal spełnia swoją misję w 100%. Idealna mekka dla studentów oraz osób, które też lubią proste i dobrze przygotowane potrawy za nieduże pieniądze. Bar Mleczny Talerz i Szklanka – polecam!

PS. Ze zdjęć z wizyty zostało tylko to z wnętrzem … ale przecież chyba każdy wie jak wygląda schabowy i pierogi, co nie ? ;)

O Slow Burgerze słów kilka

O Slow Burgerze z Krakowa Ania napisała słów kilka:

Pewnego pięknego dnia współlokatorka zagaiła do mnie mówiąc „Anka, lubisz burgery, chyba znalazłam coś dla ciebie”. Tym prozaicznym sposobem dowiedziałam się o Slow Burger na Chmielińcu i postanowiłam to miejsce odwiedzić. Na próbowanie nowego miejsca wybrałam się, a jakże, z Michałem.

Wystrój Slow Burgera nie wyznacza się jakoś szczególnie. Nawiązują dodatkami do amerykańskich burgerowni, ale widziałam już kilka podobnych nawiązań w innych miastach i krakowska wersja wypada przy nich dość blado. Na plus można jednakże policzyć dobrą widoczność miejsca, gdzie nasze jedzenie jest przygotowywane. Obsługa również była bardzo miła i bez zarzutu.

Poza burgerami Slow Burger ma do zaoferowania quesadille jako przedstawicielkę kuchni meksykańskiej. Nasz wybór padł jednakże na burgery z zawartością 200g wołowiny – Strongmana (mua: sałata, bekon, cheddar, cebula czerwona, pomidor, BBQ, autorski sos hamburgerowy) oraz Ogrodnika (Michał: sałata, grillowane pieczarki, cheddar, patisony, pomidor, cebula czerwona, autorski sos hamburgerowy). Bułki do burgerów można wybierać pomiędzy jasną pszenną a żytnią ziarnistą. Nie sprzedają alkoholu, ale można iść do pobliskiej żabki po piwo, co jest bardzo miłe :)

Pierwsze wrażenie po otrzymaniu jedzenia? Duże. Nawet bardzo. Dodatkowo wszystkie elementy układanki nie chciały się trzymać razem, co uniemożliwiało właściwe burgera pochwycenie i utrzymania całości w ryzach. Stwierdziłam, że burgera nie dam rady nijak ugryźć, więc trzeba było posiłkować się sztućcami. A jak wypadł smakowo? No cóż, składniki, które wybrałam były klasycznym zestawieniem, ale jak już doświadczenie pokazało, co miejsce, to inny smak. Mięso dla miłej odmiany było doprawione… Problem w tym, że aż za dobrze. Mięso było najzwyczajniej przesolone, co stanowiło niemałe wyzwanie przy spożyciu tego dania. Wydawało mi się również, że sosu było ciut za mało i niepotrzebnie wysmarowano nim górną bułkę (ja wiem, dzięki temu wszystko się ładnie razem trzyma, ale w tym przypadku nie zdało to egzaminu jak i fakt, że co mi po bułce, która wsiąka cały sos).

Ogólnie mam mieszane uczucia. Z jednej strony nie mogę powiedzieć, żeby burger był całkowicie zły, a z drugiej czegoś mi w nim brakowało i nie był zrobiony wystarczająco dobrze. Znaczącym problemem był nadmiar soli w mięsie, co może nie kompletnie, ale znacznie obniżyło jego walory smakowe. Czy polecać? Uważam, że warto dać szansę, jest to stosunkowo nowa burgerownia i rokuje nieźle. Byle poprawić kilka mankamentów, ale czy Slow Burger może liczyć na sukces zależy tylko od chęci załogi.