Browsing Tag

kraków

Smaki Gruzji Restauracja i winiarnia

Ania z Michałem o gruzińskich smakach:

Nim przeprowadziłam się do Krakowa na dobre podczas jednej z wizyt w mieście zauważyłam restaurację, w której odwiedziny były tylko kwestią czasu. Smaki Gruzji Restauracja i winiarnia, bo o tej restauracji mowa, dała mi nadzieję na uszczknięcie odrobiny Gruzji w grodzie Kraka. Z bliżej niewyjaśnionych powodów Gruzję pokochałam i ciężko było się oprzeć ichniejszej kuchni.

Lokal mieści się przy ulicy Dietla 33. Sam w sobie jest stosunkowo niewielkich rozmiarów, przez co często ciężko znaleźć miejsce (już nam się zdarzyło odbić od drzwi). Tym razem, na szczęście, udało się znaleźć wolny stolik, co prawda w mniej reprezentatywnym miejscu, bo przy drzwiach. Główna sala jest o wiele przytulniejsza i mniej zagracona. Restauracja ma także charakter winiarni, gdzie można spróbować typowych gruzińskich win.

Na przystawkę wybraliśmy soko kecze – pieczarki zapiekane z serem, masłem i przyprawami. Proste, gorące i smaczne. Na dobrą sprawę na mniejszy głód i przystawką dałoby się spokojnie najeść. Liczyłam na nieco większą ilość przypraw, ale na smak ogólnie nie można narzekać.

Jako danie główne wybrałam mtsvadi, czyli szaszłyki wieprzowe podawane ze smażonymi ziemniakami, sosem pomidorowym i sałatką. Warzywa użyte w sałatce były świeże i chrupiące. Mięso lekko ciągliwe, jak to z grilla. Bardzo smaczne, lekko pikantne i syte. Wybór Michała padł na odżachuri – wieprzowinę zapiekaną w sosie pomidorowym ze smażonymi ziemniakami. Danie zdecydowanie wyraźniejsze w smaku. Mięso było przyjemnie miękkie. Jedynym mankamentem była duża ilość sosu, do której przydałby się jakiś dodatek – może mały placek chaczapuri?

Dodatkowo na popitek wybraliśmy dwa gruzińskie piwa – Zedazeni (jasne) i Khevsuruli (ciemniejsze). No cóż, piwo jak piwo, niczym nas te dwie pozycje nie porwały. Były po prostu dobre.

Reasumując, warto odwiedzić Smaki Gruzji, chociażby po to, aby poznać nowe, bogate smaki. Ja gorąco polecam odwiedziny, bo dania kuchni gruzińskiej są naprawdę przepyszne i wielką stratą byłoby ich nie spróbować.

JakoTako w Krakowie [zamknięte]

Michał jako tako był w Krakowie:

W sobotni wieczór przemierzając krakowską dzielnicę Kazimierz wraz z grupą przyjaciół poczuliśmy głód. Trafiliśmy na Skwer Judah [św. Wawrzyńca 16 https://www.facebook.com/SkwerJudah], który kiedyś był parkingiem, a obecnie jest miejscem gdzie można trafić na kilka foodtracków. Jako, że nie miałem ochoty na burgery, a frytki wydawały mi się zbyt małym posiłkiem, postanowiłem spróbować polskich Taco, czyli JakoTako.

Ceny zachęciły mnie do spróbowania, gdyż za zestaw wraz z nachosami, miałem zapłacić 10zł. Ogólnie system zniżek mają ciekawy, gdyż im więcej bierzesz, tym taniej.
Pierwsze co wywołało moje zdziwienie było to, że polskie Taco nie miało w sobie mielonego wołowego mięsa, ale do wyboru był kurczak lub kiełbasa meksykańska, spolszczenie na miarę naszych możliwości. Wypełnieniem była kukurydza, kapusta, ogórek i pikantny sos. Całość włożona w uformowaną tortille. Do tego dostawało się sos na bazie (chyba) jogurtu, jednak mi zbytnio nie smakował. Nachosy były podane oddzielnie.
Wielkość zestawu nie była porywająca, ale za 10 zł… cóż oczekiwać więcej. Cena rozsądna.

Przejdźmy do samej konsumpcji, czyli jak smakowało. A tutaj niestety muszę napisać, że było bardzo nijako. Po pierwsze całość była… chłodna. Kiełbaska może trochę letnia, ale reszta – zimne. Kiełbaska była smaczna i widać tutaj potencjał, ale jako całość – niestety, danie się nie broni. Rozumiem, że miał być to polski odpowiednik meksykańskich przekąsek, ale chyba nie wyszło to zbytnio tak, jak powinno. Kapusta praktycznie zabijała swoim smakiem resztę składników. Wydaje się wręcz, że kebab byłby lepszym wyjściem niż polskie taco. Do tego nachosy, które dostałem też były zimne, a znaczna większość z nich pokruszona. Chyba musiałem trafić na koniec paczki.

Patrząc na to, że to początek działalności, może za jakiś czas spróbuje ponownie, ale na razie, będę odwiedzał inne budki z jedzeniem. Życzę im powodzenia, ale sporo czeka ich do poprawy.

Balkan Express Grill

A o Bałkanach pisze Ania i Michał:

Snując się po przedwiosennym Krakowie naszła nas ochota na coś konkretniejszego do zjedzenia. Nasz wybór padł na Balkan Express Grill mieszczący się przy ulicy Floriańskiej 39 w podwórzu. Na ulicy Floriańskiej widać szyld, ale żeby dostać się do restauracji należy przejść przez bramę i wejść na podwórze.

Pierwsze, co przykuwa naszą uwagę jest ładnie ozdobione wejście do restauracji. Apele w trzech językach, duży napis i logo. Pozwala to poczuć klimat wnętrza. A co w środku? Stoliki pokryte ceratą w czerwoną kratkę, kwiatki, zasłonki, a w tle bałkańskie (ciężki mi było określić język śpiewanych tekstów) disco. Klimat jest, bardzo na plus.

Restauracja specjalizuje się w serwowaniu pljeskavicy – kotleta z siekanego mięsa, jugosławiańskiego przysmaku. Jako, że nie byłam specjalnie głodna, to wybrałam skolską pljeskavicę “dla najmłodszych” 120 g kotleta. Michał natomiast wybrał punjena pljeskavicę 200g kotlet z serem i boczkiem. Tu należy zaznaczyć, że nie dostajemy zwykłej buły burgerowej, tylko wypiekane na miejscu placki bardziej przypominające pitę. Zaskoczyło mnie na plus to, że samemu wybiera się wkładkę warzywną do kotleta. Dodatkowo do wyboru są trzy pasty (papryka + bakłażan, papryka + pomidor, papryka + ser biały). Kotlety były dobrze wysmażone, warzywa świeże i całość niezwykle sycąca. Polecam zdecydowanie na większy głód. Ceny (10 zł mniejsza porcja i 17 zł Michałowa) w stosunku do tego, co otrzymujemy są moim zdaniem optymalne.

Z całą stanowczością mogę polecić Balkan Express Grill wszystkim, którzy lubią dobrze i syto zjeść :)

Dama z krówką w M22 Kraków

Ania z Michałem podbijają dalej kulinarnie Kraków ;)

Po sporej przerwie pora wrócić do burgerowania. Ta historia zaczęła się nieco inaczej, bo na… Grouponie. Burgerownia o lakonicznej nazwie M22 zaoferowała dobrą zniżkę na zestaw dla dwóch osób, więc ciężko było nie skorzystać.

W skład zestawu wchodził burger classico (sałata, pomidor, ogórek, czerwona cebula, wołowina 185g, sos) i małe frytki belgijskie z sosem. Zacznijmy od burgera, który był dobry. Żadnych fajerwerków, jak również żadnych większych rzeczy do zarzucenia, ot, dobry. Do poprawki poszłaby jedynie buła, która zamiast być pysznie chrupiąca była strasznie gumowata. Fajerwerki nastąpiły później – te frytki! Jedne z lepszych belgijskich frytek jakie dane mi było zjeść. Na zewnątrz chrupiące, wewnątrz cudownie miękkie i gorące, tego nam było trzeba w ten zimny, śnieżny dzień. Bar w swojej ofercie ma kilka różnych sosów, my wybraliśmy majonezowy i miodowy – były cudowne. Dobra konsystencja oraz wyraziste smaki. Jedyna poprawka – mniej soli. Nasze były konkretnie dosolone, przez co inne smaki nieco uciekały. Ale poza tym – zdecydowanie do polecenia.

M22 mieści się, a jakże przy ulicy św. Marka 22 w Krakowie. Czy polecać? Frytki- zdecydowanie. Burger – nie najlepszy spośród tego, co można znaleźć w Krakowie, ale porządny i na pewno smaczny. Ogólnie kciuk w górę i życzymy powodzenia. Na frytki na pewno jeszcze wpadniemy :)

P.S. Dama z krówką nas urzekła.

Foodstock Winter

Cały grudzień to, jakby nie patrząc, przygotowania do Świąt. Świąteczne porządki, zakupy, prezenty i inne związane z tym rzeczy. Nie mniej nie o świętach będzie ten wpis, a ostatnim w tym roku, przynajmniej dla mnie, festiwalu jedzeniowym. Foodstock Winter, to druga edycja małego, ale bardzo dobrze prosperującego festiwalu. Dobór stoisk jest jak najbardziej przemyślany i brane pod uwagę jest zdanie uczestników [można to zauważyć po tablicy wydarzenia].

Co tym razem udało się skosztować?

Na pierwszy rzut odwiedziliśmy stoisko z “ulubieńcem publiczności” z zeszłej edycji czyli Etnika. Zjedliśmy u nich mus z pstrąga z chipsami warzywnymi – bardzo fajna przekąska, może trochę przysłonawa wyszła, ale nadal całkiem smaczna. Na początek jak znalazł.

Na stoisku HAMSA hummus & happiness israeli restobar dane nam było spróbować hummusu, który w ich wydaniu nie przypadł mi zbytnio do gustu… Nie wiem zresztą jak powinien smakować dobry hummus. Mimo to, gdy skosztowałem od kolegi kurczaka w cymesie, byłem pozytywnie zaskoczony smakiem … to było coś! Może jednak hummus nie jest dla mnie w takim razie …

Gdy przyszła pora na deser padło na Les Beaux Macarons – a tam oczywiście set makaronik, które zniknęły równie szybko jak zostały kupione. Polecam Wam skosztowanie przy najbliższej okazji.

Kolejne stoisko jakie dane mi było sprawdzić to RotiRoti, znane mi z ostatniej edycji festiwalu Najedzeni Fest. Butter chicken w ich wydaniu był naprawdę smaczny i mimo, iż nie lubię zbytnio ostrych [to akurat jeszcze nie było tak ostre] dań, to zjedliśmy je ze smakiem.

A potem zachciało nam się pić… Do kawy była kolejka, więc odpuściłem. Padło na Shake & Bake ze swoim smoothie. Kombinacja jabłko, banan, pietruszka i miód znakomicie zaspokoiło nasze pragnienie picia.

Jako że kolejka do burgerów była przez prawie cały festiwal [kto był, ten wie] nie dane mi było skosztować burgerów od Red Beef Burger … Musiałem się w tym wypadku zadowolć curry wurstem i frytkami od Bratwurst – w moim odczuciu kiełbaska bez rewelacji, frytki jeszcze gorzej.

Podsumowując, widać, że Foodstock rozwija się jako festiwal. Niestety, jak na poprzedniej edycji nie miałem się do czego przyczepić tak teraz było trochę ścisku … Stoły na środku hali nie sprzyjają przemieszczaniu się i szczerze na następnej edycji byłoby miło, jakby było jednak więcej miejsca na ludzi… A tak, to całkiem w porządku. Myślę, że wybiorę się na kolejną edycję zobaczyć jak będzie :)

Smutna ballada o ramenie tylko z nazwy – RAMEN GIRL of Yellow Dog [zamknięte]

Smutna ballada o ramenie tylko z nazwy, czyli Ania o RAMEN GIRL of Yellow Dog

Niedzielne popołudnie, Kraków, centrum. Tak zaczyna się nasza historia. Już jakiś czas wcześniej zainteresowało nas doniesienie o restauracji Ramen Girl, gdzie, jak sama nazwa wskazuje, serwowany jest ramen. Moje serduszko zabiło mocniej, gdyż po wizycie w Japonii bardzo cenię sobie to proste, acz smaczne danie.

Przybieżeliśmy radośnie na ulicę Krupniczą, gdzie ów przybytek się mieści. Pierwszy rzut oka na miejsce – przestrzeń. Lokal jest niezwykle przestrzenny, nawet przy pełnym obłożeniu sali nie byłoby większego problemu z przemieszczaniem się pomiędzy stolikami. Dekoracyjnie – minimalistycznie, wręcz surowo. Osobiście za takim wystrojem nie przepadam, ale znam osoby, którym takie wnętrze przypadłoby do gustu.

Pora zamawiać. Za plus, a za razem minus uważam zmienną kartę dań. Plus – bo nie ma stagnacji, minus – bo nie dane było mi spróbować ramenu z kaczką i cynamonem. Wybór Michała padł na czarny ramen (czarny czosnek, powoli pieczona wieprzowina, szpik, sepia, sezam, węgierki, edamame, burak, karmelizowany bekon), ja natomiast wybrałam grzyby (shiitake, mung, boczniaki, portobello, białe pieczarki, kremowe jajko). Tu należy zaznaczyć, że poza ramenem restauracja ma w swojej ofercie tzw. małe formy. Trzy niewielkie dania tworzące wspólną kompozycję. Pomysł wydaje się być ciekawy i warty spróbowania, jednakże po zobaczeniu ceny zrezygnowałam.

Otrzymaliśmy nasze zupy. Trzeba przyznać, że były finezyjnie ozdobione i dawno nie jadłam tak ładnie ozdobionego dania. Pierwszy zgrzyt – makaron. Spodziewałam się konkretnego, grubego ramenu (nazwa zupy pochodzi od nazwy pszennego makaronu), a dostałam nitki do rosołu. Dużo, to fakt, ale dalej ten makaron bardziej nadawał się do rosołu lub pomidorowej, a nie potrawy, którą nazwano „ramen”. Drugi zgrzyt – smak. Każdy składnik spożywany osobno był dobry, a bekon z „czarnego” od Michała, to wręcz majstersztyk. Ale gdy chciało się wypić zupę, to już było ciężko, bo poszczególne smaki zupełnie ze sobą nie grały. W mojej grzybowej jeszcze nie było tak źle, dałam radę zjeść połowę, ale po łyżce „czarnego” stwierdziłam, że nigdy więcej. W misce była istna kakofonia smaków i strasznie się zawiodłam.

W restauracji najlepiej bronią się kelnerzy. Obsługa jest bardzo miła i uczynna, przyjęli naszą opinię, odpowiedzieli również na moje pytania co do bazy zupy (pasta miso nie użyta…). Nie mam nic do zarzucenia, a raczej bardzo chwalę przyjazną ekipę obsługującą.

Bardzo nie lubię pisać niepochlebnych recenzji, ale w tym wypadku nie mam innego wyjścia. Idąc na ramen spodziewałam się, że to właśnie dostanę. Dostałam natomiast zupę, która nawet obok ramenu nie stała. Gdyby chociaż broniła się smakiem, to przymknęłabym oko na niedociągnięcia, ale nawet to nie wyszło. Oczywiście gusta są różne – czarny ramen, który ledwo z Michałem przełknęliśmy był wychwalany pod niebiosa przez gościa z sąsiedniego stolika. Czy polecać? Osobiście uważam, że nie warto, ramen bez smaku i tylko z nazwy. Ale liczę na to, że smaki się poprawią i kiedyś będzie można przyjść na pyszną zupę. Pytanie: kiedy?

O Slow Burgerze słów kilka

O Slow Burgerze z Krakowa Ania napisała słów kilka:

Pewnego pięknego dnia współlokatorka zagaiła do mnie mówiąc „Anka, lubisz burgery, chyba znalazłam coś dla ciebie”. Tym prozaicznym sposobem dowiedziałam się o Slow Burger na Chmielińcu i postanowiłam to miejsce odwiedzić. Na próbowanie nowego miejsca wybrałam się, a jakże, z Michałem.

Wystrój Slow Burgera nie wyznacza się jakoś szczególnie. Nawiązują dodatkami do amerykańskich burgerowni, ale widziałam już kilka podobnych nawiązań w innych miastach i krakowska wersja wypada przy nich dość blado. Na plus można jednakże policzyć dobrą widoczność miejsca, gdzie nasze jedzenie jest przygotowywane. Obsługa również była bardzo miła i bez zarzutu.

Poza burgerami Slow Burger ma do zaoferowania quesadille jako przedstawicielkę kuchni meksykańskiej. Nasz wybór padł jednakże na burgery z zawartością 200g wołowiny – Strongmana (mua: sałata, bekon, cheddar, cebula czerwona, pomidor, BBQ, autorski sos hamburgerowy) oraz Ogrodnika (Michał: sałata, grillowane pieczarki, cheddar, patisony, pomidor, cebula czerwona, autorski sos hamburgerowy). Bułki do burgerów można wybierać pomiędzy jasną pszenną a żytnią ziarnistą. Nie sprzedają alkoholu, ale można iść do pobliskiej żabki po piwo, co jest bardzo miłe :)

Pierwsze wrażenie po otrzymaniu jedzenia? Duże. Nawet bardzo. Dodatkowo wszystkie elementy układanki nie chciały się trzymać razem, co uniemożliwiało właściwe burgera pochwycenie i utrzymania całości w ryzach. Stwierdziłam, że burgera nie dam rady nijak ugryźć, więc trzeba było posiłkować się sztućcami. A jak wypadł smakowo? No cóż, składniki, które wybrałam były klasycznym zestawieniem, ale jak już doświadczenie pokazało, co miejsce, to inny smak. Mięso dla miłej odmiany było doprawione… Problem w tym, że aż za dobrze. Mięso było najzwyczajniej przesolone, co stanowiło niemałe wyzwanie przy spożyciu tego dania. Wydawało mi się również, że sosu było ciut za mało i niepotrzebnie wysmarowano nim górną bułkę (ja wiem, dzięki temu wszystko się ładnie razem trzyma, ale w tym przypadku nie zdało to egzaminu jak i fakt, że co mi po bułce, która wsiąka cały sos).

Ogólnie mam mieszane uczucia. Z jednej strony nie mogę powiedzieć, żeby burger był całkowicie zły, a z drugiej czegoś mi w nim brakowało i nie był zrobiony wystarczająco dobrze. Znaczącym problemem był nadmiar soli w mięsie, co może nie kompletnie, ale znacznie obniżyło jego walory smakowe. Czy polecać? Uważam, że warto dać szansę, jest to stosunkowo nowa burgerownia i rokuje nieźle. Byle poprawić kilka mankamentów, ale czy Slow Burger może liczyć na sukces zależy tylko od chęci załogi.

Ania i Michał o Mamma Mia

Ania i Michał o Mamma Mia – Włoska Restauracja / Pizzeria :)

Poza ciągłym próbowaniem nowych burgerowni lubimy zrobić sobie odskocznię w nieco inne rejony kulinarnego świata. Tym razem zachęceni cudowną niedzielną pogodą wyruszyliśmy odwiedzić Mamma Mia – Włoska Restauracja / Pizzeria przy ulicy Karmelickiej w Krakowie.

Już na wejściu powitała nas kelnerka i znalazła dla naszej dwójki dogodne miejsce. Zaskoczył mnie bardzo gustowny wystrój restauracji, która była ozdobiona umiarkowanie, ale ze smakiem. Trzeba przyznać, że zapach w niej panujący dodał całości naprawdę miłego nastroju.

Na dobry początek wybraliśmy zupę dyniową z domowymi kluseczkami i migdałami. Do tego dania otrzymaliśmy kromki pełnoziarnistego chleba i porcję pasty z oliwek zielonych i czarnych. Zupa okazała się być bardzo dobra, stonowana w smaku, a za razem w pełni uzupełniająca się ze smakiem prażonych migdałów. Dla mnie może ciut za mało wyrazista, ale po dodaniu odrobiny soli była idealna. Na całe szczęście zdecydowaliśmy się wziąć porcję zupy na pół, bo zapewne po zjedzeniu całej porcji nie miałabym już ochoty na drugie danie, taka była sycąca.

Po zupie przyszła pora na drugie dania. Mój wybór padł na penne con pollo e funghi, czyli rurki w sosie śmietanowym z kurczakiem i podgrzybkami. Danie było pyszne i bardzo sycące. Kurczak idealnie miękki, lekko, ale wystarczająco doprawiony. Idealnie komponował się z podgrzybkami. W pierwszym momencie wydawało mi się, że dodatków do makaronu jest za mało, ale oczywiście okazało się, że nie udało mi się dokończyć mojego obiadu i jak zwykle to brzemię spadło na Michała.

Michał skusił się na tagiatelle con carne di vitello e speck – czyli tagiatelle w pikantnym sosie pomidorowo-paprykowym z cielęciną i szynką speck. Makaron, robiony przez kucharzy według własnych receptur, był odpowiedniej konsystencji. Sos odpowiednio pikantny z dominującą nutą pomidorów. Mięso cielęce również było dobrze przygotowane, odpowiedniej wielkości i doskonale dopełniało się smakowe z szynką speck. Całość była wyjątkowo smaczna.

Ogólnie nasze odwiedziny w Mamma Mii oceniamy bardzo dobrze i na pewno tam wrócimy, tym razem by spróbować słynnej pizzy. Jeżeli ktoś uwielbia kuchnię włoską, to jest to doskonałe miejsce do spróbowania.

Niedzielna wycieczka do Krakowa – Najedzeni Fest

Niedzielna wycieczka do Krakowa… żeby coś zjeść ;) Nic nowego w moim wykonaniu, a tym razem wybraliśmy się ze znajomymi na Najedzeni Fest. Na tej edycji motywem przewodnim było wino, którego w sumie koneserem nie jestem, więc skupiłem się na tym, co misie lubią najbardziej – jedzeniu.

Zacząłem od napitku ze stoiska Tektura i ich Cold Brew Coffee – całkiem smaczny napój, aczkolwiek w dużych ilościach i na zimno [gdy na zewnątrz było jeszcze zimniej] nie byłem go w stanie dużo wypić.

Swoje jedzenie zacząłem od stoiska Restauracja Indyjska RotiRoti. Tam skosztowaliśmy aż trzech dań. Pierwsze z nich było Chicken Curry – ot, dobre curry z kurczakiem i ryżem. Na drugi rzut poszło danie zwane Bhel Puri, czyli preparowany ryż, chrupki sev, moong dal, świeże warzywa, chutney daktylowo-tamaryndowy, chutney kolendrowo-miętowy. Jak dla mnie bomba, bardzo ciekawa kompozycja smakowa, którą z chęcią zjadłbym w obiadowej porcji. Dwa dania zjedzone, więc znalazło się jeszcze miejsce na deser… A na deser Gulab Jamun – nieduże kuleczki wyrabiane z sera khoya, smażone w głębokim oleju a następnie moczone w aromatycznym, słodkim syropie z dodatkiem kardamonu, szafranu i wody różanej. Słodycz sama w sobie – w mojej opinii dobre, ale herbaty bym potem nie musiał słodzić przez dłuższy czas ;)

Idąc dalej skosztowaliśmy jeszcze pierożków Gyoza ze stoiska Kamo Bar & Grill… rewelacji jednak nie było – pierożki były w większości rozgotowane i smakowo też bez sensacji. Stoisko zachęcało aż pięcioma smakami pierożków, jednakże żadne z nich w niczym nie przypominały prawdziwych japońskich gyoza, ani smakiem, ani konsystencją. W gyoza spotykamy się z farszem (w tradycyjnej wersji warzywno-mięsnym), a tutaj dostaliśmy kawałek kurczaka (indyka/wieprzowiny/ziarna kukurydzy, kimchi) owinięty w ciasto. Nie, proszę Państwa, tak się nie robi. Jakby chociaż smakiem się to danie broniło… ale niestety, rozgotowane i rozrywające się ciasto i zimne wnętrze nie były w żadnej mierze potrawą chociażby znośną.

Ze słodkości udało mi się jeszcze zdobyć kawałek tarty jabłkowej z bezą od Book me a cookie. Bardzo solidny kawałek ciasta moim zdaniem – śmiało mogę każdemu polecić :)

W momencie, gdy znajomi poszli po burgery ja jeszcze chwyciłem kanapkę z rostbefem ze stoiska przy samym wejściu na festiwal. Była to chyba najlepsza rzecz jaką zjadłem na tym wydarzeniu!

Czy podobało mi się na Najedzeni Fest ? Tak sobie … na ostatniej edycji, na której zawitałem było na niej o wiele więcej ciekawostek do spróbowania. Teraz może zostały one przyćmione przez wino, którego de facto nie degustowałem – szczerze mówiąc, nie wiem.
Czy wybiorę się na kolejne Najedzeni Fest ? Po tej edycji głęboko się nad tym zastanawiam…

A bym zapomniał … poniedziałkowy poranek zacząłem od Lewego Sierpowego… Taki batonik od Zmiany Zmiany. Całkiem smaczny i pożywny – na następnej imprezie jak ich spotkam mam zamiar zaopatrzyć się w 2 pozostałe batony z ich kolekcji :)